Rozdział X: Pan Del Tollreore Vol. 1: Nikomu Nieznany Pan Del
Tollreore
Od nieudanej próby ataku na bazę
Aarona minął ponad miesiąc, miesiąc przepełniony całkowitym barkiem zajęcia i
biernością. Ten dzień miał być taki sam jak poprzednie trzydzieści jeden.
Skipper i Rico siedzieli na kanapie, oglądając wiadomości oraz popijając tanie
amerykańskie piwo z pobliskiego sklepu. Ten drugi okazyjnie czyścił broń, albo
ją ostrzył – w zależności od tego, co wpadło mu w ręce. Mike i Parker siedzieli
w pokoju najmłodszego członka ekipy, oglądając stare filmy i słuchając muzyki,
a Kowalski ciągle wymykał się, żeby spotkać się z dziewczyną, niejaką Doris.
Skipperowi od razu się nie spodobała; ale nie w sensie, że byłą brzydka, co to,
to nie. Czego, jak czego, ale tego jednego o niej nie mógł powiedzieć. Jednak
było w tej kobiecie coś, co go niezwykle niepokoiło. Może to, że robi Kowalskiemu jeszcze większą wodę z mózgu? – pomyślał.
Mimo, że w bazie panował
niezwykły bałagan, to nikt nie miał zamiaru zrobić w niej jakiegokolwiek
porządku. Dlatego teraz, gdy wraz z Rico siedział na wytartej czarnej kanapie,
wyciągając nogi na przeszklonym stoliku i oglądając wiadomości, nie
przeszkadzały mu walające się tu i ówdzie puszki po piwie, czy inne tego typu
przedmioty o wątpliwym stopniu przydatności.
Wpatrywał się beznamiętnie w
migający ekran pięćdziesięciocalowej plazmy od Samsunga, słuchając najnowszych
wiadomości. W większość były takie jak zwykle – „Kryzys, kurs waluty, sport…” –
i nie przykładał do nich większej wagi, zważywszy na późną godzinę; ale jedna
rzecz przykuła jego uwagę i zwiększył głośność telewizora, pilotem, wygrzebanym
ze stosu paczek po pizzach. Podniósł się i słuchał uważnie głosu dziennikarza z
telewizji.
~ Niestety, plotki o śmierci papieża okazały się prawdą. Według doniesień
zmarł na zawał, lub śmiercią naturalną. Watykańskie źródła utrzymują, że gdy
kilka dni temu znaleziono go leżącego w swoim łóżku, już nie żył. Więcej
informacji po przerwie.
Jakby nie mogli, kurwa, poczekać z tymi jebanymi reklamami – pomyślał
sobie Skipper, naciskając guziki pilota. Poszedł do kuchni po kolejne piwo,
gdyż okazało się, że jego butelka jest pusta. Rzucił okiem na drzemiącego Rico,
któremu po brodzie ciekła ślina, mocząc jego białą koszulkę, przy
akompaniamencie donośnego chrapania. Uśmiechnął się mimowolnie na ten widok. W drodze do kuchni w
głowie Skippera zaczęły mnożyć się pytanie, które przerwał dźwięk piosenki „Ave
Maria”, która z nieznanych mu powodów okazała się być dzwonkiem jego iPhone’a.
„Nieznany numer” – głosił napis na wyświetlaczu. Odebrał i podniósł słuchawkę
do ucha i spytał:
- Halo?
~ Czy mam przyjemność rozmawiać ze Skipperem McStrakerem? – zapytał
głos w słuchawce. Miał dziwny akcent.
- Zależy, kto pyta? – mruknął w
odpowiedzi.
~ Ktoś z dużą ilością pieniędzy, które mogą trafić w jego ręce – odrzekł.
- Więc ma pan tę wątpliwą
przyjemność. O jakiej ilości mówimy?
~ To nie jest temat do rozmowy przez telefon, panie McStraker. Jeśli
jest pan zainteresowany, niech pan przyjedzie dzisiaj do LA. Gdy tylko wjedzie
pan do miasta, niech podąża pan za czerwonym Volkswagenem. To będzie zwyczajny
van, ale na włoskich rejestracjach. Kiedy pan go zobaczy, niech pan za nim
pojedzie.
- A czy… - Chciał zadać kolejne
pytanie, ale rozmówca rozłączył się, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. – Kurwa…
Podszedł do lodówki i wyjął z
niej butelkę piwa, po czym opadł na dębowe krzesło przy równie dębowym stole.
Przetarł oczy dłonią, by powieki nie kleiły mu się aż tak bardzo i zaczął
przeglądać kontakty w telefonie. Po długim błądzeniu w nadzwyczaj długiej
liście trafił na Kowalskiego, zapisanego jako „John A. K.”. Przyłożył słuchawkę
do ucha i słuchał sygnałów. Włączyła się poczta głosowa. Spróbował ponownie.
Gdy już chciał zarzucić próbę, usłyszał niewyraźny głos Kowalskiego, który
starał się mówić jak najciszej.
~ Czy ty, kurwa, nie masz za grosz wstydu, pojebie?! Wiesz, która jest
godzina? Trzecia, kurwa, w nocy! Czego chcesz?
- Gdzie jesteś?
~ U Doris. A co?
- Mamy robotę.
~ To weź kogoś innego. Mike’a, Rico, albo i Parkera, a mi daj spokój.
Albo nie budź mnie o tak chujowej porze.
- Ty jako jedyny z nas nie
jesteś zalany, a musimy dojechać do LA najszybciej jak się da, rozumiesz, czy
nie rozumiesz, do chuja?
~ A co ja jestem? Człowieku, myślisz, że będę się teraz zwlekać z łóżka,
spod ciepłej kołdry, żeby wieźć cię do jebanego Los Angeles? Zwłaszcza, że obok
jest…
- Zamknij się, bo tu chodzi o kupę forsy, a ty wydajesz najwięcej z
nas wszystkich. Już nie wspominając o fakcie, że nasze fundusze szybko
topnieją.
Kowalski żachnął się.
~ Dobra, terrorysto jebany. Przyjadę po ciebie za jakieś pół godziny.
Tylko spróbuj nie być gotowy, to osobiście rozjebię ci łeb cegłą. Ubiorę się w
coś i jadę. Tobie radzę to samo.
Po tych słowach rozłączył się.
Skipper usatysfakcjonowany
osiągnięciem celu, udał się do swojego pokoju, oznaczonego dumnym napisem
„Skipperownia”. W porównaniu do reszty lokum, to pomieszczenie było wręcz
czyste, jeśli przymknąć oko na kilka pudełek po pizzy, ułożonych w piramidkę na
łóżku. Podszedł do ciemnej mahoniowej szafy i zaczął szukać w niej swojego
jedynego garnituru, który miał od lat, a chodził w nim bardzo sporadycznie. Tym
bardziej się zdziwił, gdy ujrzał, jak bardzo wyblakł. Pieprzę to, innego nie mam – pomyślał, składając strój w kostkę.
Wrzucił go do czarnego plecaka z Rossignola, po czym przeszukał szafę, w
poszukiwaniu kamizelki kuloodpornej „na wszelki wypadek” i jakiegoś pistoletu.
Zostało mu jeszcze największe
wyzwanie – znalezienie czegoś nie przeżartego przez mole, czy inne, gorsze
robactwo, w pokoju stratega, pogrążony w wiecznej ciemności. Dwa razy potknął
się o coś, co mogło być pustą butelką po piwie, ale nie musiało, zważywszy na
to, że spróbowała uciec przed stopą najemnika. Po trudnej przeprawie przez
ciemność dotarł do tego, co naukowiec zwykł nazywać szafą. Tak naprawdę była to
tylko sterta ciuchów, rzucona bez ładu i składu na niski stolik. Dowódca kopnął
kolorową górę, która przy braku światło była jednak równie bezbarwna, co
pozostałe części pokoju. Odszukał coś, co mogło być marynarką i jeansami, po
czym wybiegł z pokoju, w miarę możliwości, starając się nie potknąć o
ewentualne przeszkody, co mu się nie udawało, przez co pokój wypełnił się
siarczystymi przekleństwami z jego ust. Kiedy przechodził przez swoisty salon
bazy, wrzucając do plecaka ubranie dla Kowalskiego, z telewizora doszedł go
głos ze znajomego filmu.
~ Niech któryś z was, pojebańców, spróbuje drgnąć, a rozpierdzielę wszystkich
w drobny mak!
No bez jaj, akurat teraz? – pomyślał, idąc ku garażowi. Po chwili
znalazł się w wiecznie chłodnym pomieszczeniu z ich pancerną furgonetką. Wsparł
się o nią plecami i poszukał w kieszeni papierosów oraz zapalniczki. Zapalił i
poczekał kilka minut, po czym wyszedł kamiennymi schodami na powierzchnię. W
oddali dostrzegał nigdy nie gasnące światła Nowego Jorku. Żwir trzeszczał pod
jego nogami, kiedy przechadzał się, w oczekiwaniu na Johna.
Po jakimś czasie, podjechało pod
niego czarne Ferrari. Kowalski opuścił szybę i powiedział:
- Wsiadasz, czy nie?
Skipper otworzył drzwi i
wskoczył na siedzenie. Rzucił sobie plecak pod nogi.
- Co tam jest? – spytał strateg.
- Jakieś pasujące do sytuacji
ubrania, dwie kamizelki i broń.
- Czyli to, co zwykle.
- W skrócie.
Lider otworzył schowek, w poszukiwaniu
jakiejś płyty z muzyką, ale gdy nic nie znalazł, postanowił włączyć radio.
- Jak tam u Doris? – zapytał nagle.
- Było całkiem miło, dopóki ktoś
nie kazał mi się zwlekać z wyrka – odrzekł poirytowany Kowalski.
-No tak. – Skipper zdjął bluzę,
którą miał na sobie i położył ją sobie pod głową. – Obudź mnie, jak będziemy
dojeżdżać.
- Jasne, kurwa.
Dowódca zasnął, uderzając głową
o szybę. Nie pamiętał szczegółów swojego snu, ale zapadło mu w pamięć jedno –
krew. Wszechobecna krew.
Gdy się obudził, słońce już
dawno wzeszło i temperatura robiła się całkiem wysoka.
- To gdzie teraz? – spytał naukowiec.
- Za czerwonym Volkswagenem.
Vanem.
- Dobra, widzę go.
Skipper przesiadł się
niezgrabnie na tyle siedzenie i tam przebrał się w garnitur, zakładając pod
niego kamizelkę. Po chwili kluczenia wąskimi uliczkami, dojechali na miejsce –
przed nimi znajdowała się stara fabryka, wyglądająca na opuszczoną. Betonowe
ściany były spękane w wielu miejscach, a wielkie szyby wybito, zostawiając
tylko trójkątne fragmenty, przypominające białe zęby bestii.
Lider poczekał, aż Kowalski ubierze
się w marynarkę i jeansy, po czym skierował się ku starym, metalowym drzwiom,
przeżartym przez rdzę. Zatrzymali ich dwaj łysi mężczyźni, mający po dwa metry
wzrostu. Zaprowadzili ich do dużej hali, w której stało jedynie drewniane
biurko, za którym siedział równie łysy co goryle mężczyzna, obrócony do nich
tyłem. Skipper mimowolnie przełknął ślinę.
Nieznajomy się odezwał.
- Panowie, gdybym chciał was
zabić, już dawno byście nie żyli. Siadajcie.
Najemnicy posłusznie zajęli
miejsca na drewnianych krzesłach przy biurku. Nieznajomy odwrócił się. Był
niezwykle chudy. Lustrował ich swoimi wężowymi oczami. Na ramiona zarzucił
sobie żółtego węża boa, którego głaskał swoimi kościstymi, długimi palcami. Drobne
usta miał wykrzywione w czymś, co przypominało uśmiech. Głęboko osadzone, oczy,
były całkiem blisko siebie. Spomiędzy nich wystawał orli nos.
- Z kim mamy przyjemność? –
zapytał Kowalski, przypatrując się uważnie gospodarzowi.
- Del Tollreore. – Wyciągnął rękę,
chcąc uścisnąć dłoń Johna. – Savio Del Tollreore.
C.D.N.
Czy długość jest zadowalająca? xD Taką mam ja nadzieję xD
Jak myślicie, Pan Del Tollreore ma dobre intencje? A może to kolejny
człowiek skurwiel?
Opinie? xD
ML