poniedziałek, 21 kwietnia 2014

REAKTYWEJSZON [PROLOG]

 Cóż mogę rzec? Jak reaktywowałem tamtego bloga, to wypadałoby i tego xD
Doszedłem do wniosku, że poprzednia historia wyszłą taka deczko gówniana i chaotyczna, toteż znowu zaczynamy od nowa xD Jej! xD

PAN POZNA PANA
PROLOG

Tom Willson przekroczył niepewnie próg knajpy, do której go skierowano. Był to jeden z tych przydrożnych barów znajdujących się pośrodku niczego, gdzie na filmach przesiadywały gangi motocyklowe. Na środku stał nieodzowny w takim miejscu stół do bilardu, pod pokrytym siecią pęknięć sufitem kręcił się smętnie wiatrak, który wydawał się wisieć na kilku zaledwie kablach. Nikłe światło rzucane przez pojedyncze pozostałe w całości jarzeniówki nie wystarczało, by oświetlić całe pomieszczenie, które pozbawione okien, niknęło w mroku i sprawiało wrażenie większego, niż w rzeczywistości. Przy kilku okrągłych stolikach siedzieli nieliczni goście – kilku brodaczy w skórze, zapewne właściciele zaparkowanych przed knajpą motocykli, a także grupka facetów z długimi włosami, ubranych w czarne t-shirty z jakimiś niezrozumiałymi napisami, bojówki i glany, kłócąca się z sobą o coś, zapewne po paru głębszych.
W kilkunastu miejscach z podłogi wystrzeliwały solidne drewniane belki, mające pewnie służyć za podporę rozpadającego się sklepienia. Tom wolał nie zastanawiać się, jak długo by wytrzymały, gdyby budynek nagle zaczął się walić. A przynajmniej, dopóki sam znajdował się w środku.
W powietrzu unosił się dławiący zapach dymu, który zasnuwał całe pomieszczenie szczelnym całunem, który przy wejściu uderzał w płuca z niezwykłą siłą, spotęgowaną dodatkowo rześkim powietrzem na dworze.
Bar wyglądał niemalże równie stereotypowo – drewniany blat, z tyłu ustawione butelki z wszystkimi możliwymi alkoholami, a nad tym wszystkim wypchany łeb jelenia powieszony na ścianie. Mężczyzna, który aktualnie za nim stał, był przysadzisty, wyraźnie już podsiwiały, a po łysinie na samym czubku głowy dało się zrozumieć, że najlepsze lata miał zdecydowanie za sobą.
Tom wyjął z kieszeni długiego płaszcza trzy zmięte banknoty studolarowe, które otrzymał od kontaktu szefa. Miały mu załatwić swobodne dojście do człowieka w pewnych kręgach obrośniętego legendą. Nie wymawiano jego nazwiska na głos; ale nie przez strach, a przez zwykłą ostrożność. Federalni od długiego czasu próbowali go namierzyć, jak dotąd nieskutecznie. Głównie przez wzgląd na to, że w rozmowach handlowych, lub jakichkolwiek innych, zawsze podawał inne nazwisko, co wprowadzało fedziów w błąd za każdym razem. Do tego był człowiekiem niezwykle słownym. Co sprawiało, że umowy z nim były tyleż pewne, co w pewnym stopniu ryzykowne. Pewien boss kartelu narkotykowego, który uważał, że może absolutnie wszystko, postanowił skorzystać z szerokiej palety usług owego człowieka, zaś ten zgodził się na wszystko, z zastrzeżeniem, że jeśli boss nie wpłaci pieniędzy na czas, to przeżyje dokładnie trzy dni i ani sekundy dłużej. Wzmiankowany  boss niespecjalnie się tym przejął i nie zapłacił. Trzy dni późnej znaleziono go w jego willi z kolumbijskim krawatem. Wszystkie okna zamknięte, brak śladów włamania, brak śladów walki. Nikt potem nie próbował oszukiwać.
Barman podniósł pieniądze i popatrzył na nie pod światło, a następnie, najwyraźniej zadowolony w wyniku oględzin, powiedział:
- Jest na zapleczu.
Tom skinął głową i skierował się w kierunku wskazanym przez siwego mężczyznę. Pchnął cienkie drzwi, zrobione chyba naprędce ze sklejki i pociągnięte ciemną farbą dla niepoznaki, i znalazł się w pomieszczeniu, w którym były cztery drzwi, a także jeden prawie dwumetrowy facet ubrany w skórę, łysy i napakowany jakby zawodowo zajmował się kulturystyką, z mętnym nieco spojrzeniem szarych oczu, a także tatuażem, który kończył się na karku, najpewniej przedstawiającym węża. Albo tasiemca. Siedział w wielkim fotelu oprawionym drogą, czarną skórą czytając gazetę, a w przerwach pijąc piwo, jak można było wywnioskować z kilku leżących obok puszek.
- Ty do szefa? – zapytał niskim, gardłowym głosem, jakby nieco zachrypniętym.
Tom skinął głową.
- Idź na lewo – polecił, po czym ponownie zatopił się w lekturze.
Willson posłusznie wybrał drzwi znajdujące się bliżej łysego mężczyzny. Te były solidne i bogato pokryte cudnymi płaskorzeźbami, ciężkie, z dobrze naoliwionymi zawiasami. Pokój za nimi nie był duży, ale diametralnie różnił się od surowego wnętrza baru. Podłogę zaściełał drogi dywan, na którym zostały dokładnie przedstawione sceny z Biblii, ściany były wykonane z ciemnego drewna, zapewne cholernie drogiego, które nie dawno musiało być woskowane, patrząc na to, w jaki sposób błyszczało nawet w przytłumionym świetle rzucanym przez dwie lampy stojące przy wejściu. W centrum znajdowało się wielkie biurko, także z ciemnego drewna, także zdobione płaskorzeźbami, także przyjemnie cieszące oko miłym połyskiem. Panował na nim pewien nieład; w jednym rogu stała mała lampka, która aktualnie była zgaszona, na środku walały się różne papiery, liczne długopisy i ołówki, rachunki, papierki po zjedzonych batonach, talerze z niedojedzonym jedzeniem, a także kilka pustych szklanek. Z tyłu, za biurkiem, pod samą ścianą, stała szklana komoda, w której można było dostrzec rozmaite błyskotki, pewnie całkiem sporo warte – od pierścieni, aż po naszyjniki wszelkiej maści. Obok stał sporych rozmiarów barek, aktualnie w połowie uchylony, a w środku można było dostrzec cholernie drogą zawartość.
Poza Tomem, w pomieszczeniu znajdowali się jeszcze dwaj mężczyźni. Pierwszy z nich, zdecydowanie młodszy, na oko koło dwudziestki, stał przy barku, trzymając w lewej dłoni szklankę, a w drugiej butelkę szkockiej. Miał na sobie bojówki i glany, tak samo, jak ci kolesie w barze, z tym, że on nosił jeszcze skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami. Miał długie, sięgające łopatek blond włosy i cień jednodniowego zarostu na miłej, okrągłej twarzy. Jego błękitne oczy patrzyły na Toma z pewnym zainteresowaniem. Pełne usta były rozciągnięte w swego rodzaju półuśmieszku, który się w cale Willsonowi nie spodobał.
Drugi z nich diametralnie różnił się od pierwszego. Siedział na sporych rozmiarów fotelu oprawionym czarną skórą, który stał za biurkiem, normalna pozycja dla kogoś, kto jest szefem. Może wyłączając to, że nogi, ubrane w białe adidasy, trzymał na biurku. Ogólnie rzecz biorąc, nie sprawiał wrażenia biznesmena, a raczej… Tomowi nie przychodziło do głowy jakieś konkretne określenie. Ubrany we wzmiankowane adidasy, wytarte jeansy, a także luźny t-shirt Cannibal Corpse  przywodził na myśl każdego, tylko nie człowieka, który zna się na robieniu pieniędzy. Całości dopełniała krótka broda, otaczająca jedynie wąskie usta, i długie, kruczoczarne włosy, spięte aktualnie w kucyk. Kolejnym ciekawym faktem było to, iż tęczówki jego oczu różniły się kolorami – lewa była ciemnobrązowa, niemalże czarna, a druga jasnobłękitna. Owe różnokolorowe oczy lustrowały dokładnie Wilsona, pozornie bez zainteresowania. Przez pociągłą twarz przemknął jakiś dziwny grymas, który jakby miał wyrażać kilka sprzecznych ze sobą emocji.
- Niech pan siada – powiedział w końcu. Głos miał melodyjny i przyjemny. – Will, przydaj się na coś i polej panu.
Chłopak w skórze wzruszył ramionami, po czym wyjął kolejną szklankę. Napełniwszy ją, podał ją do rąk Toma.
- Nie przedstawiliśmy się sobie – zaczął po chwili milczenia Willson. – Nazywam się…
- Wiem, jak się nazywasz, Tom. Na litość boską! – Wzniósł wzrok ku niebo. – W każdym bądź razie, podczas naszej rozmowy możesz mi mówić Kyle. Samo Kyle naprawdę w zupełności wystarczy.
- Dobrze, Kyle.
- Cieszy mnie twe zrozumienie. – Kyle uśmiechnął się przyjaźnie, zdjął nogi z blatu biurka, po czym nachylił się w kierunku swego rozmówcy, składając ręce w piramidkę. – Jeśli dobrze mi wiadomo, to jesteś tu, by prosić mnie o przysługę w czyimś imieniu.
- Tak – przyznał Tom. – Widzę, że jesteś dobrze poinformowany.
- Trzeba sobie jakoś radzić.
- Przyjdę więc do sedna. – Upił spory łyk whisky. – Świetna – pochwalił. Kyle skinął głową, a Willson kontynuował. – Mój klient chciałby cię poprosić o uprowadzenie pewnego człowieka… możliwie bezboleśnie dla niego, jeśli to oczywiście wykonalne. Cel pojawi się w LA za pięć dni o czternastej trzydzieści siedem, jeśli jego samolot nie będzie miał żadnej obsuwy. Po załatwieniu sprawy, mój klient chciałby, aby cel znalazł się w wyznaczonym przez niego miejscu, gdzie odbędzie się przekazanie. Wykonalne?
- Zależy – powiedział Kyle. Potarł w zamyśleniu podbródek. – Jak delikwent się nazywa i gdzie mielibyśmy go dostarczyć, w jakim czasie?
- Nazywa się Richard Kowalski, jest adwokatem. Jeśli to nie byłby problem, ta knajpa mogłaby się nadać…
- Nie sram tam gdzie jem. Nie ma takiej opcji – orzekł stanowczo.
- W takim razie opuszczona fabryka za miastem.
- Jaki czas dojazdu?
- Maksymalnie cztery godziny.
Kyle opadł na oparcie krzesła i pociągnął łyk szkockiej. Po chwili rozmyślania oznajmił:
- Pięćset kawałków w gotówce. Przekażecie je pojutrze mojemu człowiekowi. Będzie o dziewiętnastej w Bibliotece Centralnej. Rozpoznacie go po tatuażu na karku, takim jak ma Mikey. – Tom uniósł pytająco brew. – Ten przed drzwiami – wyjaśnił ogólnikowo Kyle. – Coś jeszcze?
- Chyba nie. – Willson wzruszył ramionami. – Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. – Wyciągnął przed siebie dłoń, a Kyle uścisnął ją, nieco silniej, niż było to konieczne.
- Również się cieszę – rzekł z czarującym uśmiechem.
Tom wymknął się pospiesznie z baru, starając nie rzucać się w oczy. Gdy znalazł się na parkingu, ucieszyło go czyste powietrze, wdzierające się do płuc, działające orzeźwiająco po zadymionym wnętrzu knajpy. Pod zajazdem wciąż stały motocykle, a także stary, czarny Cadillac, który był w zaskakująco dobrym stanie.
Willson wygrzebał z kieszeni płaszcza kluczyki do swojego Chevroleta Silverado, którego niedawno kupił. W powietrzu dało się wyczuć nadciągającą burzę, choć było już zbyt ciemno, by zobaczyć chmury. Podszedł do drzwi auta, otworzył je płynnym ruchem i wskoczył za kierownicę. Zatrzasnął mocno drzwi i włożył kluczyki do stacyjki. Poczekał chwilę, a następnie odpalił auto. Poczuł się raźniej, słysząc znajomy warkot silnika.

O szyby zaczęły bębnić pierwsze krople deszczu. A mimo to, Tomowi ulżyło, gdy oddalił się od tego baru.

Niom, to tyle, przynajmniej na razie xD