Cóż
mogę rzec? Jak reaktywowałem tamtego bloga, to wypadałoby i tego xD
Doszedłem do wniosku, że poprzednia
historia wyszłą taka deczko gówniana i chaotyczna, toteż znowu zaczynamy od
nowa xD Jej! xD
PAN POZNA
PANA
PROLOG
Tom Willson
przekroczył niepewnie próg knajpy, do której go skierowano. Był to jeden z tych
przydrożnych barów znajdujących się pośrodku niczego, gdzie na filmach
przesiadywały gangi motocyklowe. Na środku stał nieodzowny w takim miejscu stół
do bilardu, pod pokrytym siecią pęknięć sufitem kręcił się smętnie wiatrak,
który wydawał się wisieć na kilku zaledwie kablach. Nikłe światło rzucane przez
pojedyncze pozostałe w całości jarzeniówki nie wystarczało, by oświetlić całe
pomieszczenie, które pozbawione okien, niknęło w mroku i sprawiało wrażenie
większego, niż w rzeczywistości. Przy kilku okrągłych stolikach siedzieli
nieliczni goście – kilku brodaczy w skórze, zapewne właściciele zaparkowanych
przed knajpą motocykli, a także grupka facetów z długimi włosami, ubranych w
czarne t-shirty z jakimiś niezrozumiałymi napisami, bojówki i glany, kłócąca
się z sobą o coś, zapewne po paru głębszych.
W kilkunastu
miejscach z podłogi wystrzeliwały solidne drewniane belki, mające pewnie służyć
za podporę rozpadającego się sklepienia. Tom wolał nie zastanawiać się, jak
długo by wytrzymały, gdyby budynek nagle zaczął się walić. A przynajmniej,
dopóki sam znajdował się w środku.
W powietrzu
unosił się dławiący zapach dymu, który zasnuwał całe pomieszczenie szczelnym
całunem, który przy wejściu uderzał w płuca z niezwykłą siłą, spotęgowaną
dodatkowo rześkim powietrzem na dworze.
Bar wyglądał
niemalże równie stereotypowo – drewniany blat, z tyłu ustawione butelki z
wszystkimi możliwymi alkoholami, a nad tym wszystkim wypchany łeb jelenia
powieszony na ścianie. Mężczyzna, który aktualnie za nim stał, był
przysadzisty, wyraźnie już podsiwiały, a po łysinie na samym czubku głowy dało
się zrozumieć, że najlepsze lata miał zdecydowanie za sobą.
Tom wyjął z
kieszeni długiego płaszcza trzy zmięte banknoty studolarowe, które otrzymał od
kontaktu szefa. Miały mu załatwić swobodne dojście do człowieka w pewnych
kręgach obrośniętego legendą. Nie wymawiano jego nazwiska na głos; ale nie
przez strach, a przez zwykłą ostrożność. Federalni od długiego czasu próbowali
go namierzyć, jak dotąd nieskutecznie. Głównie przez wzgląd na to, że w
rozmowach handlowych, lub jakichkolwiek innych, zawsze podawał inne nazwisko,
co wprowadzało fedziów w błąd za każdym razem. Do tego był człowiekiem
niezwykle słownym. Co sprawiało, że umowy z nim były tyleż pewne, co w pewnym
stopniu ryzykowne. Pewien boss kartelu narkotykowego, który uważał, że może
absolutnie wszystko, postanowił skorzystać z szerokiej palety usług owego
człowieka, zaś ten zgodził się na wszystko, z zastrzeżeniem, że jeśli boss nie
wpłaci pieniędzy na czas, to przeżyje dokładnie trzy dni i ani sekundy dłużej.
Wzmiankowany boss niespecjalnie się tym
przejął i nie zapłacił. Trzy dni późnej znaleziono go w jego willi z
kolumbijskim krawatem. Wszystkie okna zamknięte, brak śladów włamania, brak
śladów walki. Nikt potem nie próbował oszukiwać.
Barman
podniósł pieniądze i popatrzył na nie pod światło, a następnie, najwyraźniej
zadowolony w wyniku oględzin, powiedział:
- Jest na
zapleczu.
Tom skinął
głową i skierował się w kierunku wskazanym przez siwego mężczyznę. Pchnął
cienkie drzwi, zrobione chyba naprędce ze sklejki i pociągnięte ciemną farbą
dla niepoznaki, i znalazł się w pomieszczeniu, w którym były cztery drzwi, a
także jeden prawie dwumetrowy facet ubrany w skórę, łysy i napakowany jakby
zawodowo zajmował się kulturystyką, z mętnym nieco spojrzeniem szarych oczu, a
także tatuażem, który kończył się na karku, najpewniej przedstawiającym węża.
Albo tasiemca. Siedział w wielkim fotelu oprawionym drogą, czarną skórą
czytając gazetę, a w przerwach pijąc piwo, jak można było wywnioskować z kilku
leżących obok puszek.
- Ty do
szefa? – zapytał niskim, gardłowym głosem, jakby nieco zachrypniętym.
Tom skinął
głową.
- Idź na lewo
– polecił, po czym ponownie zatopił się w lekturze.
Willson
posłusznie wybrał drzwi znajdujące się bliżej łysego mężczyzny. Te były solidne
i bogato pokryte cudnymi płaskorzeźbami, ciężkie, z dobrze naoliwionymi
zawiasami. Pokój za nimi nie był duży, ale diametralnie różnił się od surowego
wnętrza baru. Podłogę zaściełał drogi dywan, na którym zostały dokładnie
przedstawione sceny z Biblii, ściany były wykonane z ciemnego drewna, zapewne
cholernie drogiego, które nie dawno musiało być woskowane, patrząc na to, w
jaki sposób błyszczało nawet w przytłumionym świetle rzucanym przez dwie lampy
stojące przy wejściu. W centrum znajdowało się wielkie biurko, także z ciemnego
drewna, także zdobione płaskorzeźbami, także przyjemnie cieszące oko miłym
połyskiem. Panował na nim pewien nieład; w jednym rogu stała mała lampka, która
aktualnie była zgaszona, na środku walały się różne papiery, liczne długopisy i
ołówki, rachunki, papierki po zjedzonych batonach, talerze z niedojedzonym
jedzeniem, a także kilka pustych szklanek. Z tyłu, za biurkiem, pod samą
ścianą, stała szklana komoda, w której można było dostrzec rozmaite błyskotki,
pewnie całkiem sporo warte – od pierścieni, aż po naszyjniki wszelkiej maści.
Obok stał sporych rozmiarów barek, aktualnie w połowie uchylony, a w środku
można było dostrzec cholernie drogą zawartość.
Poza Tomem, w
pomieszczeniu znajdowali się jeszcze dwaj mężczyźni. Pierwszy z nich,
zdecydowanie młodszy, na oko koło dwudziestki, stał przy barku, trzymając w
lewej dłoni szklankę, a w drugiej butelkę szkockiej. Miał na sobie bojówki i
glany, tak samo, jak ci kolesie w barze, z tym, że on nosił jeszcze skórzaną
kurtkę nabijaną ćwiekami. Miał długie, sięgające łopatek blond włosy i cień
jednodniowego zarostu na miłej, okrągłej twarzy. Jego błękitne oczy patrzyły na
Toma z pewnym zainteresowaniem. Pełne usta były rozciągnięte w swego rodzaju
półuśmieszku, który się w cale Willsonowi nie spodobał.
Drugi z nich
diametralnie różnił się od pierwszego. Siedział na sporych rozmiarów fotelu
oprawionym czarną skórą, który stał za biurkiem, normalna pozycja dla kogoś,
kto jest szefem. Może wyłączając to, że nogi, ubrane w białe adidasy, trzymał
na biurku. Ogólnie rzecz biorąc, nie sprawiał wrażenia biznesmena, a raczej…
Tomowi nie przychodziło do głowy jakieś konkretne określenie. Ubrany we
wzmiankowane adidasy, wytarte jeansy, a także luźny t-shirt Cannibal Corpse przywodził na myśl każdego, tylko nie
człowieka, który zna się na robieniu pieniędzy. Całości dopełniała krótka broda,
otaczająca jedynie wąskie usta, i długie, kruczoczarne włosy, spięte aktualnie
w kucyk. Kolejnym ciekawym faktem było to, iż tęczówki jego oczu różniły się
kolorami – lewa była ciemnobrązowa, niemalże czarna, a druga jasnobłękitna. Owe
różnokolorowe oczy lustrowały dokładnie Wilsona, pozornie bez zainteresowania.
Przez pociągłą twarz przemknął jakiś dziwny grymas, który jakby miał wyrażać
kilka sprzecznych ze sobą emocji.
- Niech pan
siada – powiedział w końcu. Głos miał melodyjny i przyjemny. – Will, przydaj
się na coś i polej panu.
Chłopak w
skórze wzruszył ramionami, po czym wyjął kolejną szklankę. Napełniwszy ją,
podał ją do rąk Toma.
- Nie
przedstawiliśmy się sobie – zaczął po chwili milczenia Willson. – Nazywam się…
- Wiem, jak
się nazywasz, Tom. Na litość boską! – Wzniósł wzrok ku niebo. – W każdym bądź
razie, podczas naszej rozmowy możesz mi mówić Kyle. Samo Kyle naprawdę w
zupełności wystarczy.
- Dobrze,
Kyle.
- Cieszy mnie
twe zrozumienie. – Kyle uśmiechnął się przyjaźnie, zdjął nogi z blatu biurka,
po czym nachylił się w kierunku swego rozmówcy, składając ręce w piramidkę. –
Jeśli dobrze mi wiadomo, to jesteś tu, by prosić mnie o przysługę w czyimś
imieniu.
- Tak –
przyznał Tom. – Widzę, że jesteś dobrze poinformowany.
- Trzeba
sobie jakoś radzić.
- Przyjdę
więc do sedna. – Upił spory łyk whisky. – Świetna – pochwalił. Kyle skinął
głową, a Willson kontynuował. – Mój klient chciałby cię poprosić o uprowadzenie
pewnego człowieka… możliwie bezboleśnie dla niego, jeśli to oczywiście
wykonalne. Cel pojawi się w LA za pięć dni o czternastej trzydzieści siedem,
jeśli jego samolot nie będzie miał żadnej obsuwy. Po załatwieniu sprawy, mój
klient chciałby, aby cel znalazł się w wyznaczonym przez niego miejscu, gdzie
odbędzie się przekazanie. Wykonalne?
- Zależy –
powiedział Kyle. Potarł w zamyśleniu podbródek. – Jak delikwent się nazywa i
gdzie mielibyśmy go dostarczyć, w jakim czasie?
- Nazywa się
Richard Kowalski, jest adwokatem. Jeśli to nie byłby problem, ta knajpa mogłaby
się nadać…
- Nie sram
tam gdzie jem. Nie ma takiej opcji – orzekł stanowczo.
- W takim
razie opuszczona fabryka za miastem.
- Jaki czas
dojazdu?
- Maksymalnie
cztery godziny.
Kyle opadł na
oparcie krzesła i pociągnął łyk szkockiej. Po chwili rozmyślania oznajmił:
- Pięćset
kawałków w gotówce. Przekażecie je pojutrze mojemu człowiekowi. Będzie o
dziewiętnastej w Bibliotece Centralnej. Rozpoznacie go po tatuażu na karku,
takim jak ma Mikey. – Tom uniósł pytająco brew. – Ten przed drzwiami – wyjaśnił
ogólnikowo Kyle. – Coś jeszcze?
- Chyba nie. –
Willson wzruszył ramionami. – Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. – Wyciągnął
przed siebie dłoń, a Kyle uścisnął ją, nieco silniej, niż było to konieczne.
- Również się
cieszę – rzekł z czarującym uśmiechem.
Tom wymknął
się pospiesznie z baru, starając nie rzucać się w oczy. Gdy znalazł się na parkingu,
ucieszyło go czyste powietrze, wdzierające się do płuc, działające orzeźwiająco
po zadymionym wnętrzu knajpy. Pod zajazdem wciąż stały motocykle, a także stary,
czarny Cadillac, który był w zaskakująco dobrym stanie.
Willson wygrzebał
z kieszeni płaszcza kluczyki do swojego Chevroleta Silverado, którego niedawno
kupił. W powietrzu dało się wyczuć nadciągającą burzę, choć było już zbyt
ciemno, by zobaczyć chmury. Podszedł do drzwi auta, otworzył je płynnym ruchem
i wskoczył za kierownicę. Zatrzasnął mocno drzwi i włożył kluczyki do stacyjki.
Poczekał chwilę, a następnie odpalił auto. Poczuł się raźniej, słysząc znajomy
warkot silnika.
O szyby
zaczęły bębnić pierwsze krople deszczu. A mimo to, Tomowi ulżyło, gdy oddalił
się od tego baru.
Niom, to tyle, przynajmniej na razie xD